Jej książka “Jadłonomia, czyli 100 przepisów nie tylko dla wegan” doczekała się sześciu dodruków i kupiło ją… PÓŁ MILIONA czytelników. Autorka najbardziej popularnego i jednocześnie wegańskiego bloga kulinarnego w Polsce, która w ciągu ostatnich lat tworzyła przepisy, pisała felietony, prowadziła swój własny program telewizyjny – wszystko ku popularyzacji kuchni roślinnej. W naszych oczach – pragmatyczna, pogodna i pomocna aktywistka prozwierzęca, na którą zawsze możemy liczyć. Od dziś oficjalnie również ambasadorka kampanii Roślinniejemy – Marta Dymek. Przed Wami nasza długa rozmowa o bogactwie kuchni roślinnej, trendach w gastronomii, planach na 2019 rok i o największej motywacji do całego tego roślinnego zamieszania. Kubki w dłoń, miłej lektury!
Julia Merchelska: Kuchnia roślinna to super sprawa, bo…
Marta Dymek: Co za podstępne pytanie! Może to trochę zaskakujące, ale dość trudno mi dokończyć to zdanie, bo chyba nie potrafię już sobie wyobrazić, jaka inna kuchnia mogłaby być bardziej super. Jesteśmy już w takim momencie, że możemy mówić o wielu różnych zaletach kuchni roślinnej. Wrażliwcy mogą odwołać się bezpośrednio do etyki, osoby skupione na własnym zdrowiu – do argumentów zdrowotnych, aktywiści środowiskowi mogą natomiast dostrzec duży wpływ na środowisko i przyrodę. Więc ja bym to trochę obróciła i powiedziała, że każdy powinien dokończyć to zdanie sam. Jestem pewna, że jak je się samemu dokończy, to wtedy będzie się bardzo mocno wierzyło w to zdanie.
A co dla Ciebie jest głównym powodem stosowania diety roślinnej?
Tak naprawdę, w moim przypadku, wszystkie te aspekty są równorzędne. Przez to, że ja od tak dawna odżywiam się roślinnie i wypełnia mnie to zarówno prywatnie, jak i zawodowo, to jest to dla mnie oczywiste, że dieta roślinna jest super i powiedziałabym po prostu: jest super i kropka.
W naszym odczuciu Twój blog i pierwsza książka to takie „game changery”, jeśli chodzi o kuchnię roślinną w Polsce. Okazało się, że Polacy pokochali proste, roślinne przepisy Marty Dymek. A który z nich Ty sama postrzegasz jako „game changer”?
Zawsze, gdy opracowuję nowe przepisy, to przede wszystkim staram się, żeby danie było smaczne (to jest akurat łatwe), ale oprócz tego musi być również proste, w miarę szybkie do przygotowania, nie powinno zawierać zbyt wielu składników, a jeżeli zawiera dziwne składniki, to maksymalnie jeden. Zawsze najbardziej cieszy mnie taki przepis, który spełnia w najlepszych proporcjach wszystkie te “wskaźniki” i chyba najbardziej lubię te potrawy, które okazały się na tyle proste, niedrogie i szybkie, że miały szansę stać się takim trwałym elementem codziennego jadłospisu wielu osób. Są to na pewno kotlety z kaszy jaglanej, które mają już na blogu miliony odsłon i ich liczba cały czas rośnie, co pokazuje, że ludzie nadal potrzebują takich przepisów. Bardzo ciepło wspominam flaczki z boczniaka, które w wielu domach regularnie goszczą na stołach. Wciąż jeszcze pamiętam krem z buraka z mlekiem kokosowym – to z kolei był taki przepis pod tytułem “coś nowego”, “burak inaczej” i dla wielu osób zupa z doskonale znanego składnika nabrała nagle zupełnie innego wymiaru. Wydaje mi się, że właśnie chyba te przepisy z początków bloga, które wciąż się przydają, są takimi największymi game changerami.
Dla mnie zdecydowanie największym game changerem jest Twój słynny pasztet soczewicowy z żurawiną, którym od lat na Święta zajada się cała moja rodzina.
To bardzo ciekawe, że o tym wspomniałaś! Ja mam taką teorię, że pasztety wegańskie to potrawa, która chyba najskuteczniej łączy Polaków wokół diety roślinnej i do niej zachęca. Pasztet jest po prostu bardzo zrozumiały w naszej kuchni – każdy wie, że może go sobie ukroić, zjeść z ćwikłą czy z chrzanem albo grubo rozsmarować na chlebie.
Gdybyś miała szansę przekonać do diety roślinnej osobę, dla której schabowy na obiad to podstawa, jakie danie byś jej przygotowała?
Zawsze zanim odpowie się na takie pytanie, trzeba się zastanowić, jakie są największe opory, lęki i stereotypy wokół kuchni roślinnej. Wydaje mi się, że w Polsce wciąż najczęściej pojawia się obawa o to, że takim wegańskim posiłkiem się nie najemy i o to, że będzie on inny i “udziwniony”. Więc myślę, że tak sceptycznie nastawionej do diety roślinnej osobie przygotowałabym danie bardziej znane i niejako oswojone w naszej kulturze, czyli raczej nie curry, a na przykład pasztet, grochówkę, bigos czy kapuśniak. Pewne potrawy mogą jeszcze budzić kontrowersje – na przykład leczo bez kiełbasy. Ale jeśli na stole postawimy pasztet i nic nie powiemy, to wydaje mi się, że ktoś, kto będzie go jeść, nie poczuje, że czegoś mu brakuje. A myślę, że właśnie obawa przed tym, że coś się traci, sprawia, że tak wielu osobom trudno zrezygnować z mięsa i produktów odzwierzęcych.
Twoja pierwsza książka – Jadłonomia: kuchnia roślinna – pojawiła się w 2014 roku, czyli prawie 5 lat temu. Mamy 2019 rok. Co w Twoim odczuciu najlepiej pokazuje zmiany w podejściu Polaków do bardziej roślinnego jedzenia?
Jednym z wyznaczników może być szybko rosnąca liczba wegańskich lokali w dużych i średnich miastach, a nawet liczba zwykłych restauracji, w których już dosyć często pojawiają się wegańskie dania lub chociaż da się o nich porozmawiać i jest to zrozumiałe. Ale myślę, że zdecydowanie najważniejsza jest dostępność wegańskich produktów w sklepach, dyskontach i sieciach. Bardzo dużo mówiło się swego czasu o tym, że Warszawa była tak wysoko w rankingu miast przyjaznych weganom i to jest naprawdę świetne, że nasza stolica jest tak istotnym punktem na mapie Europy, jeśli chodzi o roślinne jedzenie. Wydaje mi się jednak, że duże miasta rządzą się swoimi prawami i to, że tam coś się zmienia, niekoniecznie oznacza, że dzieje się to na szerszą skalę, co może być wykluczające dla osób z mniejszych miejscowości. A sieci handlowe i dyskonty są wszędzie! I za każdym razem, gdy uświadomię sobie na nowo, że teraz w każdej sieci można kupić hummus, tofu czy różne rodzaje past wegańskich do chleba, to naprawdę bardzo się cieszę. Jeszcze kilka lat temu na pewno bym nie uwierzyła, że jeżdżąc po Polsce, będzie można wejść do dowolnego sklepu i zawsze coś znaleźć, a teraz w ogóle nie ma z tym problemu. Oczywiście wiem, że dużo osób może się na takie argumenty oburzyć i powiedzieć, że lepiej sobie zrobić pastę do chleba w domu. Ja się z tym oczywiście zgadzam, ale sam fakt, że mamy dostęp do konwencjonalnej żywności, która jest wegańska, jest dla mnie największym przełomem.
Co na co dzień motywuje Cię do pracy nad kolejnymi przepisami?
Przede wszystkim świadomość o rzeczywistości zwierząt hodowlanych… Fakt, że wybrałam taką pracę i schowałam się za przepisami i gotowaniem, to jest pewna forma radzenia sobie z rzeczywistością. Nadal, kiedy myślę o trudnych tematach związanych z hodowlą przemysłową, jest to dla mnie niezmiennie bolesne i poruszające. Tworzenie wegańskich przepisów jest więc moim pomysłem na to, jak jednak starać się coś zmienić, ale jednocześnie nie oszaleć z przejęcia i smutku nad tym, jak rzeczywistość zwierząt chwilowo jeszcze wygląda (bo jestem pewna, że zmierza to ku końcowi).
Mam wrażenie, że jednym z takich pomysłów jest też Twoje angażowanie się w działania Stowarzyszenia Otwarte Klatki. Za nami sesja ambasadorska dla kampanii Roślinniejemy, wiem też, że będziesz również jedną z mentorek startującej niedługo kampanii Vegan Challenge. Co sądzisz o tego typu akcjach?
Uwielbiam takie akcje! Ja odbieram swoją działalność jako nieustającą próbę popularyzowania i propagowania jedzenia roślinnego, więc każda akcja – czy to Roślinne Poniedziałki czy Vegan Challenge – jest po prostu fenomenalna! Wydaje mi się, że Vegan Challenge pozwoli w bezpieczny sposób spróbować wegańskiego jedzenia osobom, które są nim zainteresowane. Ludziom bardzo często brakuje takiego impulsu – nie wiedzą, kiedy zacząć jeść roślinnie, jak to w ogóle zrobić, co jeść, czego nie jeść… A myślę, że właśnie takie akcje dają klarowny sygnał do startu. Oprócz tego również wspierają, podpowiadają, dają przepisy, inspirują. Tak jak już wspomniałam wcześniej, myślę, że obawa o to, że coś się straci czy że na przykład będzie się chodzić głodnym albo nie będzie się umiało czegoś przygotować, to właśnie te wszystkie lęki powstrzymują ludzi przed zmianą sposobu żywienia.
Jakie trendy w gastronomii i na rynku produktów spożywczych dostrzegasz?
To jest bardzo obszerne pytanie. Myślę, że te trendy są trochę inne w Polsce czy w Europie, nieco inne w Stanach, a jeszcze inne w Azji. Natomiast trudno nie zgodzić się z faktem, że istnieje coś takiego, jak “roślinny kierunek” dla wszystkich produktów spożywczych. I myślę, że mamy tu do czynienia z dwoma zjawiskami równocześnie. Z jednej strony obserwujemy rosnący rynek tzw. “fake meatów”, czyli produktów imitujących mięso, a z drugiej strony bardzo rozwija się dział produktów typowo roślinnych. Jeden i drugi kierunek są bardzo ciekawe i myślę, że oba się uzupełniają. Osoby jedzące mięso mogą czasem z ciekawości sięgnąć po fake meat i nawet się do niego przekonać. Z kolei takie potrawy typowo roślinne zachęcają do tego, żeby zainteresować się problemem etyczności i potraktować go poważnie. Roślinny kierunek jest w stanie wytworzyć większą wrażliwość na ten temat i sprawić, by osoby zainteresowane za jakiś czas stwierdziły, że zamiast mięsnego burgera są już gotowe spróbować burgera zupełnie wegańskiego.
Często szefowie kuchni w restauracjach mało przychylnie patrzą na gotowe roślinne alternatywy mięsa – gdybyś mogła wskazać sposób na wydobywanie umami z roślin byłoby to…
Zanim odpowiem na to pytanie, to muszę się jeszcze trochę wyzłośliwić i powiedzieć, że od wielu lat obserwuję podejście szefów kuchni do weganizmu i roślinnego jedzenia. Wciąż niestety jest tak, że im bardziej uznanych restauracji są to szefowie kuchni, tym bardziej są zacietrzewieni na punkcie takiego tradycyjnego mięsno-serowo-rybnego gotowania. Dla mnie jest to niezmiennie związane z ich brakiem umiejętności, wyobraźni oraz pokory, bo wydaje mi się, że niemoralnym jest stanie na straży kuchni, która robi wyłącznie źle wszystkim – w imię tradycji, w imię dobrego smaku, w imię własnych małych, hedonistycznych przyjemności. Naprawdę trudno spojrzeć mi życzliwym okiem na tych, którzy nie chcą uznać rzeczywistości i tego, co już wiemy o produktach zwierzęcych – dlaczego warto je przynajmniej ograniczyć. Na szczęście to podejście powoli się zmienia za sprawą osób trochę bardziej otwartych.
A wracając do pytania, to składników i metod wydobywania umami jest mnóstwo! Najprostsze są oczywiście wszystkie takie eliksiry umami, czyli wszelkie produkty “okołosososojowe”. W domowej kuchni wystarczy dodać do potrawy dowolnego sosu sojowego i to już robi magię. Natomiast w wydaniu restauracyjnym, gdzie możemy sobie pozwolić na trochę większy stopień kombinowania, warto oprzeć danie na przykład o trzy lub cztery rodzaje różnych sosów sojowych i wtedy uzyskujemy jeszcze większą głębię. Możemy użyć sosu lekkiego, ciemnego, jeszcze lżejszego, lekko grzybowego – wtedy ten smak faktycznie robi się wyjątkowo pełny i okrągły. Aby wydobyć umami, warto też sięgnąć na przykład po pastę miso albo ekstrakty drożdżowe, zarówno w formie pasty, jak i płatków drożdżowych. Super sprawdzą się też pomidory, bakłażany, grzyby, orzechy włoskie – tych składników jest naprawdę bardzo dużo. Na gruncie kuchni polskiej, która przecież korzysta z pomidorów i przeróżnych grzybów, można budować fenomenalne roślinne dania pełne smaku umami.
Mieszkasz w Warszawie, nie możesz więc narzekać na liczbę miejsc, w których zjesz “w mieście” czy zaopatrzysz się w niezbędne produkty. Jednak gdzie według Ciebie nadal jeszcze brakuje opcji roślinnych?
Myślę, że bardzo ważne, o ile nie najważniejsze są zmiany systemowe, czyli takie, które mogłyby się odbywać i być widoczne w instytucjach. Marzy mi się, żeby w szkołach raz w tygodniu, na przykład w Roślinne Poniedziałki, pojawiały się w stołówkach wegańskie potrawy. Wspaniale byłoby, gdyby w szpitalach dieta roślinna też była bardziej zrozumiała. W więzieniach jest bardzo duży postęp, jeśli o to chodzi, bo wraz z wejściem do Unii Europejskiej, Polska musiała przyjąć taką konwencję, która na życzenie zapewnia więźniom jedzenie wegetariańskie. Co ciekawe bardzo często te dania są w gruncie rzeczy wegańskie, ponieważ są one po prostu analogiami potraw mięsnych, które kucharze przygotowują danego dnia. Na przykład, kiedy na obiad mamy gulasz mięsny, to wegetarianie dostają identyczny gulasz, tylko że na kostce sojowej.
Jakie profile w mediach społecznościowych są dla Ciebie źródłem inspiracji?
Muszę przyznać, że od jakiegoś czasu, poza tworzeniem treści związanych z moją pracą, dość mało korzystam z mediów społecznościowych. Ale takie profile, które mnie interesują, to są na przykład prywatne profile wegetariańskich i wegańskich kucharek i kucharzy z zagranicy, bo wydają mi się prawdziwe i inspirujące, bez nalotu niepotrzebnych treści. Bardzo lubię na przykład profil Amandy Cohen z nowojorskiej restauracji Dirt Candy. Natomiast na co dzień korzystam raczej z prasy lub z Twittera, bo mam poczucie, że bardziej niż skondensowane komunikaty w mediach społecznościowych, służą mi dłuższe formy treściowe i tekstowe, takie jak artykuły. Chociaż muszę dodać, że jest jeden wyjątek! Taką rzeczą, która faktycznie mnie bardzo ciekawi i którą czasami przeglądam, są wegańskie grupy na fejsbuku. Bardzo podoba mi się to, że ludzie tak bezpretensjonalnie chcą się dzielić pomysłami czy zdjęciami tego, co sobie przygotowują do jedzenia, bo wydaje mi się to niezwykle inspirujące pod kątem tego, co robię. Pamiętam też, że jakiś czas temu na pewnej grupie wywiązał się spory wątek dotyczący tego, że ludziom brakuje pomysłów na gulasze do pracy. Bardzo zafascynowało mnie to, jak wiele osób pisało, że już nie mają ochoty na takie składniki typowo zimowe, tylko chcieliby gulaszu, który będzie zwiastował wiosnę. Ja to doskonale rozumiem, bo już jesteśmy zmęczeni miesiącami jedzenia strączków czy warzyw korzeniowych. Podsumowując, ciekawią mnie wszystkie miejsca w internecie, które dają mi dostęp do bezpretensjonalnych przeżyć związanych z naszym codziennym gotowaniem.
Co jest dla Ciebie największym wyzwaniem na 2019 rok – jeśli chodzi o Twoje życie zawodowe?
Największym wyzwaniem jest dla mnie praca nad nową książką, która już się porządnie rozpoczyna. Chyba jak każda osoba, która coś wytwarza i próbuje się tym dzielić, staram się, żeby moje przepisy były coraz lepsze i coraz ciekawsze, więc wydaje mi się, że to będzie najważniejsza dla mnie książka. Mam nadzieję, że dla czytelników będzie z kolei najbardziej inspirującą i najprzydatniejszą. Dlatego też mam świadomość, że dużo pracy przede mną i przed zespołem, który będzie tę książkę projektował, składał i oprawiał.
Gdy obserwujesz polski rynek produktów wegańskich z perspektywy osoby, która zjeździła kawał świata, to czego brakuje Ci najbardziej na półkach sklepowych?
Zazwyczaj nie lubię narzekać i skupiać się na tym, czego brakuje w Polsce, bo wydaje mi się, że teraz mamy bardzo dużo wegańskiego asortymentu do zaoferowania. Aczkolwiek jest jedna taka rzecz, której moim zdaniem brakuje nie tylko w Polsce, ale w całej Europie. Są to wszystkie “fake meaty”, których można spróbować w dwóch miejscach i w dwóch nurtach na świecie. Po pierwsze to, co produkują Stany Zjednoczone, zwłaszcza Dolina Krzemowa, czyli Beyond Meat i Impossible Burger, które są nowoczesnymi wersjami mięsnych odpowiedników. Z drugiej strony mamy tradycyjny azjatycki “mock meat”, który w głównej mierze opiera się na soi i seitanie. Jest on przerażająco podobny do mięsa. Przeglądałam sobie ostatnio swoje zdjęcia z wizyty w Singapurze i znalazłam tam fotografię zupy z kawałkami roślinnego mięsa, które tak łudząco przypominało oryginał, że gdy go spróbowałam, to aż miałam ciarki. Bardzo mi się marzy, żeby takie produkty pojawiły się w Europie. Nie dlatego, że chciałabym je codziennie jeść, tylko moim zdaniem rzeczy, które są tak niesamowicie podobne do mięsa, a przy tym tak tanie jak w Azji, są po prostu realną i niesamowicie ważną alternatywą. A gdyby jeszcze połączyć ją z nowoczesnym, roztropnym podejściem Doliny Krzemowej, która umie doskonale badać trendy i wie, gdzie umieszczać takie produkty w marketach (czyli w lodówce obok mięsa, a nie w dziale ze zdrową żywnością) – myślę, że to by była prawdziwa rewolucja.
Najbardziej inspirująca kulinarnie podróż?
Zawsze, gdy wracam z każdej kolejnej, wydaje mi się, że to właśnie ta była taką najbardziej inspirującą. Ale myślę, że nieprzypadkowe jest to, że niedługo jadę kolejny raz do Singapuru. Chociaż bardzo dużo dały mi też wyjazdy do Korei czy rozliczne powroty do Izraela. Ale faktycznie Singapur jest miejscem szczególnym. Często używam aplikacji Happy Cow, ale tak wielu filtrów i kryteriów jak w Singapurze nie widziałam w niej nigdzie indziej na świecie. Możemy na przykład zaznaczyć, czy chcemy udać się do budki, sklepiku, czy miejsce ma być sieciowe, czy niesieciowe. Ale w Singapurze jest tak dużo wegańskich miejscówek (na samym Happy Cow, które indeksuje tylko część miejsc, jest chyba aż 700 lokali), że takie filtrowanie rzeczywiście ma sens. Dodatkowo, czymś niesamowitym jest to, że Singapur to mieszanka trzech różnych kultur – chińskiej, południowoindyjskiej i malezyjskiej. Co za tym idzie, znajdziemy tam również trzy odrębne kuchnie. Daje to rzadką możliwość wędrowania między tyloma wyjątkowymi smakami w tak niedużym miejscu. Co więcej, dwie z tych trzech kultur bardzo dobrze rozpoznają wegetarianizm i weganizm. Mówimy tu o Chinach i Indiach Południowych (które proponują najbardziej wegańską odmianę kuchni indyjskiej). Singapur to nie tylko kuchnia tradycyjna i street food, ale też ogromnie biznesowo i cywilizacyjnie rozwinięta metropolia. Po jednej stronie ulicy mamy budki z tradycyjnym chińskim mock meatem, a po drugiej modną burgerownię, w której możemy spróbować Impossible Burgera w czterech różnych odsłonach. Więc dla mnie Singapur to miejsce niezwykle otwierające, inspirujące i dające bodziec do działania i myślenia o jedzeniu bezmięsnym na wiele różnych sposobów.
Jak widzisz przyszłość promocji roślinnego jedzenia? Które z kanałów wydają Ci się najskuteczniejsze w dotarciu do jak największego grona osób potencjalnie zainteresowanych?
Wydaje mi się, że z jednej strony ważne jest umacnianie kierunku, jakim jest indywidualne, jednostkowe roślinne gotowanie i jedzenie w domu. Z drugiej strony myślę, że ostatnimi czasy jesteśmy tak bardzo zaabsorbowani sobą i swoim narcyzmem, że coraz trudniej pamiętać nam o tym, że jesteśmy nie tylko indywiudalnościami, ale też wspólnotą. Dlatego ważne, żeby cały czas utrzymywać ten kierunek jednostkowych wyborów, ale też pracować nad wykształceniem w nas poczucia wspólnoty, bez którego nie jesteśmy w stanie zmieniać rzeczywistości w takim szerszym wymiarze, na przykład jeśli chodzi o kwestie ustawowe i systemowe. Obie te rzeczy są bardzo potrzebne i jedna idzie bardzo mocno w parze z drugą. A wracając do Twojego pytania o kanał, przez który najłatwiej dotrzeć do ludzi, to czuję, że wciąż jest to internet. I myślę, że im bardziej nieoceniający i inspirujący dialog staramy się nawiązać, tym mamy większe szanse na powodzenie. Nikt z nas nie lubi być przecież upominanym czy krytykowanym.
Z Twojego bloga wiemy, że tata coraz częściej roślinnie czaruje w kuchni – jakie jest jego najmocniejsze wegańskie danie?
Zawsze z wielką ciekawością obserwuję mojego tatę. W tym momencie ma on już całą półkę w lodówce, na której trzyma same wegańskie produkty – przeróżne kiełbaski zbożowe, salami itd. Mogę śmiało stwierdzić, że stał się on już koneserem tych produktów. Na przykład, gdy otwieram lodówkę, mój tato potrafi powiedzieć “A wiesz co, tej kiełbasy nie bierz, spróbuj tego czeskiego salami z dodatkiem musztardy, bo jest najlepsze.” Ja często w ogóle nie kojarzę tych produktów, a on je zna, ma swoje ulubione. Śmiało mógłby zostać dolnośląskim ekspertem w temacie wszystkich kiełbasek i parówek wegańskich.
Ale mój tato również dużo gotuje. Świetnie wychodzą mu wszelkiego rodzaju pasztety. Coraz częściej sam też wymyśla nowe dania. Bardzo lubię faszerowane pieczarki, które przygotowuje na różne sposoby. Tata doprowadził także do perfekcji strogonow z boczniaków pochodzący z mojej książki, ale on go robi w ogóle po swojemu, zupełnie nie trzymając się przepisu, bardzo dobrze mu to wychodzi. Przygotowuje też fenomenalne kotleciki sojowe. Powiedziałabym, że coraz bardziej kreatywnie i oryginalnie podchodzi do wegańskiego wydania kuchni polskiej i jego potrawy są trochę tradycyjne, a trochę innowacyjne.
Nikt nie wie, że Jadłonomia…
(Śmiech). Muszę się zastanowić, z czym by tu się odsłonić… Hmmm… Nikt nie wie, że Jadłonomia lubi czasem kupić gotowy hummus w sklepie i zjeść go sobie na kanapie, w ogóle nie myśląc o gotowaniu ani o niczym więcej.
Trzy książki/artykuły/filmy, jakie poleciłabyś osobom, które chciałyby przejść na weganizm, ale brakuje im jeszcze odrobiny odwagi?
Na samym początku zdecydowanie zachęciłabym do przeczytania książki “Zjadanie zwierząt”, później można byłoby obejrzeć film “Cowspiracy”, a potem myślę, że poleciłabym na równi artykuły i najnowszą książkę Szymona Hołowni pt. “Boskie Zwierzęta” oraz artykuły i książkę Dariusza Gzyry “Dziękuję za świńskie oczy”. Myślę, że w zależności od wyznawanego światopoglądu można skusić się na jedną lub drugą opcję książkową. Mnie się one obie wydają na równi ważne i świetnie się nawzajem uzupełniają.
__________________________________________________________________________________
Autorką pięknych portretów Marty jest Karolina Zięba – dziękujemy! A Was zachęcamy do obejrzenia innych prac Karoliny, np. na Facebooku – klik!